Próbując ocenić czyjąś wiarygodność, bacznie przyglądam się temu, co ma do powiedzenia w sprawach, o których ja sam wiem cokolwiek więcej. Jeśli widzę, że, mówiąc łagodnie, mija się z prawdą, albo, jak pisałem na tym blogu “pakuje puste”, to nie ufam mu (jej) odtąd wcale, zwłaszcza w kwestiach, o których pojęcie mam słabsze. Jak bowiem mógłbym zweryfikować czy i tam nie kręci?
I właśnie w wyniku takiego testu od wczoraj nie wierzę pani Anicie Piotrowskiej, która, jak wynika z Google’a jest jednym z bardziej znanych i uznanych polskich krytyków filmowych.
O co mi idzie?
Otóż wczoraj przed projekcją filmu “Nikt nie wie o perskich kotach” na kanale “Ale Kino” występująca w charakterze eksperta-“wprowadzacza” pani Piotrowska naopowiadała tyle niedorzeczności, że aż przykro było słuchać. To znaczy same stwierdzenia byłyby nawet zabawne, gdyby nie to, że pewnie przez część słuchaczy-oglądaczy zostaną wzięte za dobrą monetę. I niektóre irytujące mity/klisze myślowe funkcjonujące w Polsce na temat Iranu zostaną utrwalone. A szkoda.
Z poszczególnymi tezami na temat Iranu – ogólnej sytuacji, charakteru systemu politycznego nie będę polemizował, powiem jedynie tyle, że albo ja mieszkam w jakiejś potiomkinowskiej wiosce udającej tylko Teheran, albo panią Piotrowską ponosi fantazja i dziennikarska skłonność do “podkręcania” rzeczywistości. Dementuję zatem – przyjazd do Iranu nie wymaga szczególnej odwagi i nie wiąże się ze szczególnym ryzykiem. Nie grasują tu ludożercy, wilkołaki i dzikie bestie. Ludzie zajmują się swoimi sprawami, nie mówią szeptem i nie oglądają za siebie ze strachem.
Na marginesie, jeśli państwo jest “totalitarne” bo “mówi obywatelom co mają jeść, jak się ubierać i jak zachowywać” to praktycznie wszystkie nowoczesne państwa są w tym sensie “totalitarne” (bo kontrolują czego obywatele się uczą, jakich używek mogą używać [dopalacze! zakaz palenia!], czy nawet – co mogą jeść [kontrole sanitarne/weterynaryjne żywności/normy spożywcze etc]). Czepiam się oczywiście – rozumiem przecież, że znów chodzi o chusty, które w Iranie powinny być na głowach i alkohol, którego w głowach nie powinno być [eh, gdyby to rzeczywiście były najpoważniejsze irańskie problemy…] – ale irytuje mnie niedbałe formułowanie myśli i używanie słów bez refleksji nad tym, co też one znaczą.
A wracając do Polski – jeśli Anita Piotrowska wydała książkę w 1997, to powinna pamiętać (choćby i z opowieści starszych kolegów) jak wyglądało życie kulturalne w PRLu. A nie było to tak odległe, np. pod względem stosunku do muzyki rockowej, od sytuacji panującej teraz w Iranie (a pod wieloma względami Iran jest liberalniejszy!). Występującym w filmie muzykom nie grożą jakieś straszne konsekwencje (jeśliby tak było, to czy występowaliby pod własną twarzą i nazwiskiem?) – nie mają gdzie grać, mogą zostać zatrzymani za zakłócanie spokoju (sam bym wezwał straż miejską gdyby w moim bloku na Kaliskiej miał próby zespół heavy metalowy – wy nie?), dostać grzywnę, oberwać od dzielnicowego, stracić instrumenty. Zgoda – uciążliwe, frustrujące, deprymujące. Ale nie róbmy z nich – jak to robi pani Piotrowska – nie wiadomo jakich miejskich partyzantów co to z miłości do muzyki Sigur Ros swój życia los kładą na stos…
Ale pozostawmy Iran na boku, bo zarzut braku znajomości realiów polityczno-społecznych panujących w tym kraju – kiedy postawiony krytykowi filmowemu, w końcu nie iraniście – jest dużo mniej poważny niż zarzuty nieznajomości warsztatu (tj. wykorzystywanych w filmie środków technicznych) oraz niedostatku wiedzy na temat samego irańskiego kina. A je także można Anicie Piotrowskiej postawić.
Co do warsztatu – okiem laika (tj. moim) wyraźnie widać, że wszystkie sceny (poza szybkimi przebitkami ‘pod muzykę’) są aranżowane. Mówi o tym praca kamery, reakcje aktorów. Prosta sprawa, film nie aspiruje do tego by być dokumentem, czy nawet udawanym dokumentem. Tymczasem pani Piotrowska spekuluje nt. ‘ukrytej kamery’ w scenach aresztowania czy rozmowy w sądzie. Dla porządku – podczas tej pierwszej kamera przenosi się do wnętrza policyjnego samochodu, a bohatera drugiej – Nadera gra Hamed Behdad, jedyny naprawdę znany irański aktor obsadzony w tym filmie (swoją drogą, czy to nie zabawne, że wg wielu internetowych recenzji to właśnie Nader wypada najbardziej autentycznie?)… To naprawdę żaden problem zajrzeć przed występem na wikipedię czy imdb.com żeby móc odróżnić kreację od relacji.
I tak płynnie przechodzimy do słabej orientacji w irańskim kinie. Chwalić Boga mamy 2010 rok – od pierwszego zachłyśnięcia się Kiarostamim i Machmalbafem minęło 10 czy 12 lat. Jak długo jeszcze można powtarzać w kółko te same frazesy o ‘pięknych kadrach’, ‘powolnym tempie’, ‘łagodnej poetyce irańskiego kina’ dodając tylko nowe tytuły (na ogół wciąż tych samych reżyserów) do wyliczanki? Czy nie wypadałoby wspomnieć o zarzutach stawianych od dawna, w tym także i Ghobadiemu (którego skądinąd bardzo cenię) o robienie kina “festiwalowego” z założenia obliczonego na zyskanie poklasku u zachodniego odbiorcy, a oderwanego od irańskich gustów? Czy nie wypadałoby mieć przynajmniej jakie takie pojęcie o tych corocznie produkowanych kilkudziesięciu irańskich filmach, które nie są pokazywane na europejskich festiwalach? Prawda, większość to miałkie melodramaciki i głupawe komedyjki, ale są też filmy interesujące (np. Abdolrezy Kahaniego – Bist ‘Dwadzieścia’; Hich ‘Nic’ ) – znalezienie większości z nich w internecie jest dość proste. Jeśli irańska publiczność Kiarostamich nie ogląda – a nie ogląda, o czym od dawna wiadomo – to czy nie wypadałoby się przyjrzeć, choćby po to, żeby później odwrócić się z niesmakiem, temu kinu, które w Iranie jest popularne?
I znów wtręt polski. Przyszła mi na myśl analogia. Na filmy Barei nasi intelektualiści z Bożej łaski zwykli kręcić nosem. Prymitywne, chłam, słaby warsztat. Tymczasem taki “Miś” jest nie tylko od “Barw Ochronnych” (tytułem przykładu) chętniej oglądany, ale i przekazuje dużo więcej prawdy o Polsce. I otóż w Iranie powstaje całkiem sporo filmów (i seriali też), które można z rzeczonym “Misiem” porównać. Chciałoby się, oj chciałoby, by ich istnienie zostało dostrzeżone (postulat mało realny, bo tak jak i “Miś” są one dość hermetyczne – żeby zrozumieć komizm, trzeba dobrze znać realia).
Po wtręcie – podsumowanie.
Rozumiem, że pięciominutowa pogadanka przed filmem nie może i nie powinna przerodzić się w wykład nt. “Nieznane niedzielnym kinomanom aspekty irańskiej kinematografii” i nie może dawać odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie stawiam, ale od krytyka filmowego (a nie niedzielnego kinomana) można oczekiwać, by przynajmniej dobrze przygotował się merytorycznie, nie powielał w nieskończoność tych samych klisz, no i nie opowiadał banialuk o sprawach o których nie ma zielonego pojęcia.
***
Uff. Teraz o filmie:
“Nikt nie wie o perskich kotach” to nie do końca film. Albo inaczej – to film niedokończony. I fabuła i bohaterowie to jedynie zarysy, szkice prawdziwej , pełnokrwistej fabuły i bohaterów. To, co mamy, to kilka rozmów, kilka anegdot i kilka numerów muzycznych zlepionych w jedną całość przez obecność pary głównych bohaterów wyciętych z kartonu, no i jedynej prawdziwej postaci, to jest takiej o której da się cokolwiek powiedzieć, poza tym, że stoi w kadrze, a którą jest oczywiście jedyna nieprawdziwa postać – czyli wspomniany wyżej aktor.
Ta niby recenzja jest i jeszcze będzie raczej zgryźliwa, więc dla przeciwwagi powiem o tym, co mi się niezwykle spodobało. A spodobało mi się, że wyraźnie widać, że reżyser i operator Teheran dobrze znają i bardzo lubią. To jest w końcu miasto, gdzie już dosyć długo mieszkam, z którym się zdążyłem zżyć, choć jeszcze nie poznać. Miło mi powiedzieć, że te wszystkie przejścia montażowe i przebitki dobrze oddają klimat tego, co widzę codziennie. No i przebija z nich głęboka sympatia, czułość nawet. I nostalgia. Super.
Jedną z rzeczy najbardziej rzucających się w oczy w Teheranie jest ogrom biedy i nieszczęścia sąsiadujący z luksusem. Dobrze, że “perskie koty” zauważają tych ludzi śpiących na kartonach, te dzieci pracujące po 10 godzin dziennie, jednocześnie nie koncentrując się wyłącznie na nich. Szkoda, że spośród występujących w filmie artystów jedynie Hichkas zajmuje się w tekstach czymś więcej niż sentymentalna samoanaliza.
Właśnie, muzyka, film przecież o niej. Niestety, z wyjątkiem Hichkasa i Rany Farhan nic do mnie nie przemówiło. Albo bylejakie albo infantylne albo żenujące. Zespół głównych bohaterów – bardzo, bardzo słaby. Cóż, nietrafianie w mój słaby gust to nie grzech. Nie jest też wadą filmu, że traktuje o problemie, który mnie specjalnie nie wzrusza. To, że nie uważam, żeby brak możliwości dawania koncertów, głośnego grania i wyśpiewywania nastoletnich głupot po angielsku był czymś nad czym należy pochylić się z troską, nie znaczy, że ktoś inny tak uważać nie może.
Film zatem nie dla mnie, ale innym może się spodobać. Jedyne, co mnie troszkę niepokoi, to powielanie schematu “młodzi chcą żyć jak na zachodzie, chcą się bawić, chcą być wolni; a wredne władze im nie dają”. To duże uproszczenie i jedynie część obrazka. W dodatku część dużo mniej – moim zdaniem – interesująca. Bardziej niż ci co do nas podobni w stylu życia i gustach intrygują mnie bowiem ci, co do nas podobni nie są.
Szkoda że, jak widać choćby z recenzji na imdb.com, powyższy schemat często przesłania obiektywne cechy działa,
a film podoba się nie sam w sobie, dlatego że dobry, ale dlatego, że “ci biedni ludzie są tak dzielni” albo, że został nakręcony “w tym strasznym Iranie, z narażeniem życia” i to jeszcze “przez reżysera, który takie piękne filmy zrobił”… Rozumiem, że nie sposób w stu procentach oddzielić dzieło od kontekstu w jakim powstawało, ale podstawą do oceny powinny być jego walory artystyczne, a nie okoliczności zewnętrzne (choćby nie wiem jak dramatyczne).